Simba |
Simba był ze mną, odkąd skończyłam dwa-trzy lata. Pamiętam doskonale dzień, w którym do nas trafił. Był to, 6 grudnia 1995 roku, kiedy to 'Święty Mikołaj’ spotkał moich rodziców w drodze do domu i podarował nam szczeniaczka, małego wyżełka. Szybko stał się oczkiem w głowie moim i mojej dwójki rodzeństwa. Był bardzo towarzyski i choć zdarzyło mu się nabroić (brutalne rozszarpywanie pluszaków i poduszek), wszyscy go kochali. Szybko się uczył, był bardzo bystry. Uwielbiał bawić się ze mną w chowanego, kiedy ja i on byliśmy mali. Czekał grzecznie, aż się schowam, a kiedy usłyszał 'szukaj’, było sporo śmiechu. Nie zawsze potrafił znaleźć nas bez problemów. Kiedy byłam smutna, przychodził do mnie, kładł pyszczek na moich kolanach i mnie pocieszał. Pozwalał się przytulać i zawsze stawał po mojej stronie, kiedy dochodziło do jakichś sprzeczek między mną a rodzeństwem. Zawsze mogłam czuć się z nim bezpiecznie. Jeździł z nami w góry, nad morze, choć samych przejażdżek samochodem nie lubił. Na stare lata zaczął chorować. Miewał ataki padaczki, od tego się zaczęło. W kolejnych latach tracił apetyt, choć zawsze był łasuchem. Nie chciał jeść nic, bardzo szybko chudł. Weterynarze nie potrafili stwierdzić, co mu dolega. Jeden z nich dał mu dwa zastrzyki – nie pamiętam już jakie, ale potem okazało się, że nie powinien był ich podawać jednocześnie. Oto jakich weterynarzy mamy. Oczywiście, te zastrzyki nie pomogły, a Simba słabł coraz bardziej. Jeździliśmy po klinikach, aż w końcu w którejś zrobiono mu prześwietlenie i usg. Okazało się, że ma ogromnego guza na żołądku, przez to nie mógł jeść. Prawdopodobnie był to jakiś nowotwór. Pies był już stary, miał 14 lat i operacja była ryzykowna, mógł jej nie przeżyć. Może, gdyby wykryli to wcześniej… Dostawał serie bolesnych zastrzyków, kroplówek, które jednak nic nie pomogły. Psiak odszedł 27 października 2009 roku. Dzień przed swoimi 15-stymi urodzinami. A ja do dziś ronię łzy, gdy go wspominam. Nigdy nie sądziłam, że może mi kogoś tak bardzo brakować. |