Sisi

Sisi

Wolałbym z całego serca nigdy tego nie pisać i nie wchodzić na tą stronę. Ale skoro już tak się stało to może mi się uda
choć malutką krztynę wylać tu swojej goryczy i żalu. Nie wiem jak dużo mogę napisać i czy ktoś to przeczyta, ale
spróbuję.

Moja księżniczka miała na imię Sisi, bo przyszła na świat po cesarskim cięciu od naszej też bardzo kochanej Ofry,
a były to jamniki szorstkowłose. Ofrę na tydzień przed porodem sparaliżowało od pasa w dół i lekarz stwierdził:
albo poród, albo sterydy. Zdecydowaliśmy poród i zaczęło się: znoszenie po piętrach (mieszkaliśmy na 3),
patrzenie na jej ból, ale z pomocą lekarza jakoś doczekaliśmy tego dnia. W momencie gdy wydawało się, że wszystko
będzie w miarę dobrze to trzeba było gnać do lekarza, cesarka w ostatniej chwili…

Piesek już nie żył bo utknął w macicy, a sunia wyciągnięta praktycznie bez objawów życia… Ale tu nadstąpił cud
i po 2,5 godziny reanimacji zaskomlała i przeżyła. Pózniej karmienie butelką prawie do 3 miesiąca, bo Ofra straciła
pokarm. Po sterydach zresztą stanęła na nóżki i właściwie wszystko się ułożyło. Tak żyliśmy szczęśliwie 4 lata często
jeżdżąc do lasu (kochały las). Właściwie to wszędzie bylismy razem, bo o oddaniu Sisi już nie mogło być mowy.

Ofra mając 10lat nagle z dnia na dzień straciła wzrok i nie wiadomo dlaczego, będąc w trakcie leczenia, niestety
zginęła tragicznie na moich oczach. Bolało strasznie długo i boli do dziś bo znowu jest wszystko przed oczami.
Pominę te wszystkie szczegóły, bo każdy kto to przeżył wie jak to jest.

Cała miłość spłynęła na Sisi, częściowo zatkała nam tę puskę po Ofrze. Sisi była rozpuszczona jak dziadowski bicz,
zawładnęła mną całkowicie, do pracy ze mną, do urzędu ze mną, spała ze mną, jadła ze mną, wypełniała mi każdą minutę
mojego życia chodząc za mną dosłownie krok w krok aż mnie to czasami męczyło. Ile bym teraz dał, by mogła tak za mną
chodzić, to moje słońce…

Klienci jak na to z boku patrzyli to mówili, że ten pies mnie bardzo kocha i widać, że jest szczęśliwy.
Nigdy nie chorowała, była trochę za gruba i pomny tego co się stało z Ofrą lekarz kazał absolutnie schudnąć.
Specjalna karma, koniec z kurzymi łapkami, kośćmi itp. przysmakami. I tu zaczął się „dramat”: skomlenie, żebranina,
a że prowadzimy bar to można sobie wyobrazić jej tragedię: zapachy itp. I te błagające oczka… Dzisiaj dał bym jej
całą świnię, ale żona mi tłumaczy że to było dla jej dobra.

Zdarzało się, że trzeba było na nią krzyknąć, dać klapsa ale to przecież członek rodziny- teraz bardzo żałuję tego.
Potrafiła z początku nie jeść przez dwa dni, miała charakterek. Ale jak mus to mus. Pomału jednak dawała
za wygraną, a ja nie pokazywałem jak mnie to boli. Wreszcie też i natura dała o sobie znać: zaczęła się cieczka.

Nigdy przez 8 lat nie było problemu, bo będąc ciągle z nią zawsze ją pilnowałem. Tym razem nie upilnowałem, uciekła.
Bar mamy praktycznie na wsi, której nie znała bo nigdy sama nie chodziła.
Jak szliśmy na spacer to musiałem chodzić, bo jak bym tylko usiadł albo stanął to ona też by się nie ruszyła.

Było póżno wieczorem, ciemno, dosłownie sekunda- już jej nie było, bo w pobliżu pojawił się pies.
Szukaliśmy 2 godziny i znaleźliśmy na szczęście. Trzeba było jednak dać jej zastrzyki na poronienie.
W pełni zaufałem lekarzowi z dobrą opinią. Kontrole, leki wspomagające, witaminy i te wszystkie tralala…
3.01.07- ostatnia kontrola. Wszystko w porządku, gdyby nas coś zaniepokoiło to trzeba USG.
Ciągle krwawiła, ale to tak miało być bo przedłużenie cieczki. To była środa, w czwartek wieczorem zaniepokoił mnie
jej brzuszek, bo się zaokrąglił i zdecydowałem, że w piątek rano do lekarza.
Ok. 5 nad ranem w piątek zaniepokojony, że nie ma jej przy mnie w łóżku wstałem i zacząłem szukać.
Leżała na swoim miejscu, zaczęła wymiotować, była słaba. Szybko lekarz, ale USG od 8rano.
Bardzo zły wynik, natychmiastowa operacja. Lekarz stwierdził, że to już trwa 2 tygodnie. Zatruta, ale przeżyła-
ileż łez żalu, oczekiwania. Wybudziła się- tylko mocny organizm mógł to tak długo znieść, ale będzie chyba dobrze.
Na dźwięk mojego głosu uniosła główkę i te błagalne oczy żebym ją stąd zabrał…

Pamiętam każdą chwilę jak ją przynieśli po operacji. Ropomacicze- zalecane płukanie jamy brzusznej, bo w szyjce
macicy zrobiła się malutka dziurka i wszystko poszło do otrzewnej. Lekarz operujący nie mógł zrozumieć dlaczego
lekarz prowadzący z takim doświadczeniem nie rozpoznał się. Świadomi zagrożenia w nadziei na poprawę
wracaliśmy z Sisi do domu. Podjechaliśmy do prowadzącego, by ustalić dalszy plan działania z zaleceniami.
W drodze zauważyłem, że z cewnika założonego w brzuszku zaczęła siąpić czysta krew- zaniepokojony z powrotem do
lekarza. Zastrzyki, kroplówki i ten przeraźliwy skowyt dopełniały mój ból. Lekarz tylko prosił żebym się uspokoił,
bo widząc moje przywiązanie do niej i jej do mnie stwierdził, że jak ja rozpaczam to udziela się to Sisi
i jeszcze gorzej cierpi. Krew ciekła jednak dalej na ponowne otwarcie też nie było szans, bo była zbyt słaba
po operacji i koło się zamknęło. Błąd w sztuce wzajemne oskarżanie lekarzy, a z mojej pieszczoty uchodziło życie.
Wprawdzie ucichła, ale oddychała coraz spokojniej. Opatuliłem kocem i ruszyliśmy do domu.
Na odchodne lekarz jeszcze raz zajrzał jej w oczka i widząc jego minę zrozumiałem, że nic dobrego sie nie szykuje,
chociaż nic nie powiedział. W samochodzie jadąc do domu usłyszałem takie wzdechnięcia, ale nie myślałem
wtedy że to jej ostatnie tchnienie. Gdy wysiedliśmy pod domem biorąc ją na ręce zobaczyłem że odeszła.

Nie mogłem pohamować łez bólu, straszliwego żalu i tęsnoty. Odszedł mój najwierniejszy przyjaciel, mój cień.
Ktoś kto nigdy nie odpyskował, a pokornie chylił głowę gdy go „karciłem” i podbiegał, by swymi oczkami
prosić żebym się już nie gniewał… Tak brakuje mi jej, że im więcej upływa czasu tym jest gorzej.
Jej ciałko sztywniało na moich rękach z minuty na minutę, przymknąłem jej oczka by już nie patrzyła na ten świat
co ją śmiertelnie skrzywdził. Opatuliłem w prześcieradło oraz różowy kocyk i położyłem koło siebie do łóżka.
Odkryłem jej śliczną, ale już niestety smutną mordkę i patrzyłem całą noc obwiniając siebie za to, że jej
nie uratowałem, bo przecież zawsze gdy tylko się czegoś bała to ja byłem przy niej.
Zwierzę kocha się inaczej, bo jest uzależnione od nas całkowicie, nie skarży się tylko cierpliwie znosi
swoją krzywdę i oczekuje od nas pomocy.
Trudno patrzeć na pusty fotel w samochodzie, na pusty fotel w pracy i myśleć o tych wszystkich wspólnie spędzonych
chwilach na dobre i złe.
Ciągle myślę co mogłem zrobić dla niej jeszcze lepiej, ale już nie cofnę czasu i nie naprawię swoich błędów.
Z taką trudnością przyszła na ten świat i chociaż przeżyła 8 lat ze mną, wychowywał się przy niej mój syn ,
razem pili mleko to napewno by starczyło dla niej miejsca na jeszcze wiele, wiele lat.
Dlaczego musiałem doświadczyć aż podwójnie
takiej śmierci, bo najpierw jej matka a potem ona sama. I właśnie w takich chwilach chciałbym, aby Tęczowy Most
był faktem i może tam spotka się z Ofrą i we dwie staną kiedyś na moście, by wylizać mi ze szczęścia twarz
jak za dawnych lat i przytulą się w nocy brzuszkiem do góry ufne, że już nigdy nic złego ich nie spotka.
Żegnajcie moje przyjaciółki i ukochane stworzenia i już niech nie towarzyszy wam żaden ból i strach.
Nigdy o was nie zapomnę, w moim sercu jest dla was tyle miejsca, że zawsze się tam schronicie.
Sisi pochowałem w jej ulubionym lesie z cukierkiem, które tak lubiła i jej ulubionym różowym kocykiem.

Odeszła dnia 05.01.2007r. Żegnaj moja Księżniczko!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Adam Wilkaniec (panga@neostrada.pl)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.