Pankus

Pankuś

1996-2007

Wspomnienia:


Od tego się wszystko zaczęło…
Któregoś pięknego dnia moja mama przyniosła do domu małą czarną i radosną kulkę. Wzięła ją od swojej koleżanki, która
przygarniała bezpańskie psy. Miałam wtedy 5 lat i jak każde małe dziecko marzyłam o tym żeby mieć psa. Piesek miał już
chętną osobę do przygarnięcia, na tą wiadomość ja i moja siostra zaczęłyśmy panicznie błagać rodziców żeby mógł zostać
u nas. Po długich „męczarniach” rodzice się zgodzili.
Długo przesiadywałyśmy z siostrami, żeby nadać mu jakieś oryginalne imię, takie jakiego nie będzie posiadał żaden pies.
Nazwałyśmy go Fanki… a że ciągle przekręcaliśmy i mówiliśmy „Panki” to tak już zostało.
Panki od szczeniaka był wspaniałym psem… Posiadał jedyną w swoim rodzaju osobowość. Stał się członkiem naszej rodziny.
Nie wiedzieliśmy jakiej był rasy aż w końcu jakiś obcy człowiek zachwycony urodą Pankiego powiedział „jaki piękny
owczarek nizinny!”, wtedy zaczęło się szukanie w encyklopediach i internecie wiadomości o Polskim Owczarku Nizinnym.

Mój kochany przyjaciel potrafił pokazać swoją miłość i bezgraniczne zaufanie. W lecie wydawał się być znudzony,
nie chciało mu się chodzić na bardzo długie spacery. Zima była jego królestwem. Potrafił godzinami tarzać się w śniegu
wracając do domu cały biały powodując przy tym „powódź” w kuchni pod kaloryferem.
Bardzo lubił aportować i bawić się w „zabieranie kija/zabawki”- po rzuceniu mu kija lub maskotki przynosił ją, ale nie
chciał jej puścić i „kazał” ją sobie zabrać ;)
„Lubił” przesiedzieć całą burzę i sylwestra w łazience… Trząsł się wtedy jak galareta, dlatego wolałam go nie
zostawiać samego, żeby czuł się bezpieczniej.
Panki był też największym pupilem mojego taty… Miał do niego szacunek. To właśnie mój tata go szkolił, a Pankiemu
wystarczyło jedno słowo taty i robił to co mu kazał. Ojciec lubił chwalić się jakiego ma mądrego pupila, zawsze głaskał
go przy wejściu do domu i przytulał go okazując mu miłość.

Zawsze uważaliśmy że Panki wszystko rozumie, tylko nie potrafi mówić. Kiedy niechcący podczas zabawy kogoś ugryzł i
zobaczył że to kogoś bolało odrazu ze skulonym ogonem podchodził, lizał ugryzione miejsce i patrząc się smutnymi oczkami
dawał łapkę na przeprosiny. Nie dało się na niego długo gniewać kiedy tak robił :)
Nie lubił obcych. Jak ktoś tylko wszedł do klatki schodowej (mieszkamy na 2 piętrze), stał pod drzwiami z „wklejonym” w
drzwi nosem i szczekał na obcych lub machał radośnie ogonem – to był znak że idzie ktoś z rodziny ;)
Panki był u nas prawie 12 lat. Wydawało nam się, że będzie już z nami na zawsze… Aż nagle dostrzegłam w nim coś
niepokojącego…

Początek końca…


Praktycznie całymi dniami byłam sama w domu, bo mama była zagranicą, a siostra w Warszawie. Panki zaczął sikać w domu-
czego nigdy wcześniej nie robił. Nie krzyczałam na niego. Zdarzyło mu się to kilka razy.
Nie mogłam spać po nocach bo miałam dziwne przeczucie że zbliża się koniec mojego najdroższego przyjaciela.
Często wstawałam o 1-3-5-7 godzinie i budziłam Pankiego żeby upewnić się czy żyje i wyciągałam go wtedy na długie
spacery, czasem nawet do świtu. Miałam manię.
Panki często miał jakieś dolegliwości i długie spacery mu pomagały… Jednak tym razem jego stan się nie polepszał.
Zorientowałam się kiedy pewnego dnia nie chciał wejść po schodach… i pozwolił się wziąć na ręce bez żadnego
sprzeciwu. Ja z tatą dokładnie go opatrzyliśmy i znaleźliśmy kleszcza.
Nasze obawy się potwierdziły, kiedy pojechaliśmy do weterynarza. 40 stopni gorączki.. zaczęła się seria zastrzyków.
Pankuś był coraz słabszy, nie mógł samodzielnie wstać, musiałam go trzymać kiedy chciał siku (weterynarz mówił że to
jest normalne przy leczeniu na tą chorobę i przez kilka dni pies może wyglądać jakby umierał). 3 dnia jego leczenia
pojechałam z moim kolegą do kościoła, pomodlić się o to, żeby Pankuś wyzdrowiał. Coś mi podpowiadało. żeby namówić
kolegę żeby wszedł ze mną na górę. Pankuś leżał smutny i w ogóle nie chciał pić ani podnieść główki. Ja i kolega
natychmiast zawieźliśmy go do weterynarza gdzie dostał wlewy na wzmocnienie i środek na wymioty.
Panki zaczął pić wodę i wymiotować czarnym bezwonnym płynem, ale wydawał się być mocniejszy. Mógł usiąść…
Nie spałam całą noc… Zaglądałam do śpiącego i coraz gorzej wyglądającego Pankusia, z nadzieją że mu się polepszy.

Koniec…

3 września o 6 rano kiedy popatrzyłam na Pankusia od razu chwyciłam za telefon i zadzwoniłam do taty, żeby wcześniej
wrócił z pracy, bo z Pankusiem jest bardzo niedobrze. Dzwoniłam do weterynarza, robiłam wszystko co mogłam. Mój tato
bardzo przejęty przed 7 już był w domu. Natychmiast zawieźliśmy go do weterynarza i jedyne co usłyszeliśmy to
wypowiedziane chamskim i chłodnym tonem słowa „z niego już nic nie będzie, On już ma żółtaczkę. to co? usypiamy?”.
Kiedy to usłyszałam byłam w takim szoku, że nie potrafiłam wydusić z siebie nawet łez… zaczęłam się dusić.
Jedyne co zdołałam powiedzieć to „leczymy”. Ojciec nie pozwolił go uśpić, zawieźliśmy go do innego weterynarza
poleconego przez znajomą, który bardzo kocha zwierzęta i dał nam małą iskierkę nadziei.
Wróciliśmy do domu. Położyliśmy go w kuchni pod stołem, tam gdzie lubił leżeć. Miał otwarty pyszczek i ciężko oddychał.
Mój tata musiał na chwilę pojechać na umówione spotkanie z klientem. Ja ciągle byłam przy Pankusiu, mówiąc do niego że
wszystko będzie dobrze. Nagle Mój kochany Przyjaciel przestał oddychać i momentalnie zesztywniał. Była godzina 7.07.
Pobiegłam na balkon i zobaczyłam tatę który już odpalał silnik samochodu i zaczęłam krzyczeć, że Pankuś nie żyje.
Mój tato w kilka sekund znalazł się w domu… Poszedł do kuchni sprawdzić z niedowierzaniem czy Pankuś rzeczywiście
nie żyje.
Po chwili przyszedł do mnie zapłakany, przytulił mnie i zaczęliśmy dosłownie wyć. Pierwszy raz widziałam żeby mój ojciec
tak bardzo płakał.
Mama i siostra na tę wieść także się bardzo załamały i żałowały że nie mogły go zobaczyć ten ostatni raz…
Jedyne o czym staraliśmy się myśleć to o tym, że był kochany, że staraliśmy się zrobić wszystko… i że umarł w domu
w którym miał miłość i gdzie być może do dziś jest jego dusza.

Choć minął prawie rok, ja do dziś czuję tą pustkę i odwiedzam grób mojego najdroższego przyjaciela… Przynoszę mu
kwiatki i zapalam znicz… Rozmawiam z nim i z uśmiechem na twarzy wspominam te chwile kiedy brykał po śniegu, kiedy
przesiadywałam z nim w łazience podczas burzy i szczułam nim koty… Pamiętam wszystko jakby wydarzyło się wczoraj.
Teraz staram się nie myśleć o śmierci, ale o tym że jeszcze się spotkamy.

3.09.2007r. [*]
Anita ( anita_mi@go2.pl )

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.