Fruzia

Fruzia

Dopiero teraz mogę o Niej napisać. Po dwóch tygodniach.

W niedzielę 28 lutego rano musiałam zawieźć Fruzię do lecznicy i pozwolić Jej odejść. 2 lata temu pojawił się na tylnym
lewym udzie guz. Już wtedy lekarz powiedział, że lepiej tego nie ruszać. Wiedział co mówi, widziałam takie rzeczy u
innych psów. Fruzia czuła się jednak dobrze, biegała, bawiła się, jak na Jej już wtedy dość zaawansowany wiek, była
bardzo sprawna. Ale guz rósł. W lutym tego roku stan zdrowia Fruzi pogorszył się znacznie, a ostatni tydzień lutego to
już był właściwie koniec. Musiałam poddać Ją eutanazji. Koszmar to był dla mnie, ale byłam też świadoma, że nie mogłabym
patrzeć na Jej ból i cierpienie, nie mogąc Jej pomóc.

Fruzia była ze mną 15 lat i 4 miesiące. Koleżanka przyniosła Ją do pracy malusieńką, nawet nie miała 6 tygodni – jak
stwierdził wtedy weterynarz. Podrzucił jej ktoś pod drzwi, jako prezent mikołajkowy. Nie mogła trzymać w domu drugiego
psa. Zabrałam Maleńką do domu. Mój mąż był po ciężkim wylewie, po operacji i od dwóch miesięcy w domu po szpitalu.
Lekarze, zaskoczeni i zachwyceni tym, że w ogóle udało się go zoperować i uratować, polecili rehabilitację ruchową, ale
mężowi zwyczajnie nic się nie chciało. Jego ruch ograniczał się do przechodzenia z łóżka pod telewizor i z powrotem do
łóżka.To Fruzia zmusiła go do ruchu, do spacerów na świeżym powietrzu. To Ona go ratowała dalej. Zrobiła to tak
skutecznie, że pół roku później mąż poszedł normalnie do pracy. Lekarz neurochirurg nie wierzył własnym oczom.
Powiedziałam mu czyja to zasługa. Obiecał, że będzie zalecał swoim pacjentom psy jako rehabilitantów.

A potem Fruzia była
z nami, ale właściwie ze mną. Mąż okazał się być egoistą strasznym. To Fruzia wybiegała do mnie kiedy wracałam z pracy,
cieszyła się na mój widok, podczas, gdy mojemu mężowi było to całkiem obojętne. Równie dobrze mogłam NIE wracać. To
Fruzia trwała koło mnie, kiedy byłam chora. To Ona pokazywała mi, że warto żyć, nawet jeśli jest chwilowo źle. Przyszedł
dzień kiedy mąż poszedł sobie i zostałyśmy same. Ona była ze mną, kiedy mój świat rozpadał się na kawałki, kiedy
człowiek, którego bardzo kochałam, który był dla mnie najważniejszy w życiu, odtrącił moje uczucia. Razem przeżyłyśmy
wielkie radości i trudne chwile. Wszystko robiłyśmy razem. Przesadzałyśmy rośliny i razem układałyśmy puzzle. Razem
jeździłyśmy na urlopy – choć trudno było bez własnego samochodu. Razem spałyśmy, razem czytałyśmy książki. Razem
malowałyśmy obrazki – zdarzało się, że spadł mi pędzel i na Fruziowym ogonie pojawiało się kolorowe maźnięcie -:). Razem
uczyłyśmy się angielskiego. Razem słuchałyśmy muzyki – Fruzia lubiła Czajkowskiego i Griega, nie przepadała za Chopinem.
Robiłyśmy razem remont w mieszkaniu. Chodziłyśmy na spacery, a w soboty i w niedziele na bardzo długie spacery. Fruzia
była dzielną wędrowniczką, lubiła włazić w nowe miejsca, węszyć, znajdować ciekawe dla Niej rzeczy. Jej pasją były
polowania na myszy. Łąka za kościołem była Jej ulubionym terenem łowieckim. A sroki bezczelnie skubały Jej sierść. Wrony
siedziały na gałęziach i poganiały Fruzię, żeby kopała prędzej, bo one nie mogą doczekać się, kiedy dopadną wygrzebanych
przy okazji pędraków…

Cudowne chwile spędziłyśmy razem. Tyle wspomnień… tyle miejsc… Dziś każde miejsce na osiedlu
i wkoło osiedla, w Parku Chorzowskim, ale i w Krościenku, przewędrowane brzegi Dunajca i Księży Las, każde z tych miejsc
to są wspomnienia. Każda czynność w domu przypomina, że nie robiłam niczego sama… Ona umiała rozpoznać ludzi – czy są
dobrzy, czy lepiej ich unikać. Od pierwszego wejrzenia. I nie myliła się, nigdy, jak się potem okazywało. Dała mi dobroć.
Samą najlepszą dobroć. I radość. Fruzia była dobrocią, cierpliwością, radością, pociechą… wszystkim co najlepszego
mogło mi się trafić. Bo psy to są takie istoty: już nie ludzie, a jeszcze nie całkiem anioły. Jedyna różnica to taka, że
psa widzisz, głaszczesz, tulisz, a anioła nie zobaczysz…

A teraz jest pusto. Jest pusto. Są zdjęcia, Jej portret, który namalowałam pastelami, są Jej zabawki, miseczki, których
nie mam siły sprzątnąć… Ale nie słychać stukania pazurków w przedpokoju. Buty stoją na miejscu, kiedy wracam z pracy,
nikt ich nie zanosi do łóżka. Nikt mi nie depcze po nogach w nocy, nie układa się na nich do spania – a ja wtedy czułam
się bezpieczna. Nie ma Jej tu. To jest wciąż niewiarygodne. To jest ciągle nie do uwierzenia, że Jej tu nie ma. Mam
nadzieję, że kiedyś, kiedy i mnie przyjdzie stąd odejść, Fruzia wyjdzie po mnie i pomoże mi przejść. Z Nią nie będę się
bała.

Małgorzata Scheiki-Bińkowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.