Lucek

Lucek

Lucek był adoptowany ze schroniska. Nie zamierzałam brać kolejnego kota, w domu był już jeden, niedługo miał przybyć drugi, na trzeciego nie było warunków. Ale pewnego dnia pojechałam do schroniska (bywałam tam od czasu do czasu jako wolontariuszka) i zobaczyłam JEGO. Siedział sam, zamknięty w kontenerku i rozpaczliwie płakał. Gdy zajrzałam do klatki zobaczyłam zarys chudziutkiego ciałka okrytego czarnym futerkiem i ogromne, bursztynowe oczy, wpatrzone we mnie z nadzieją. A w oczach prośbę: Zabierz mnie stąd, przecież to mnie zawsze szukałaś… I to była prawda. Tego kota szukałam przez całe moje życie. I patrząc na niego już go kochałam do bólu. Natychmiastowa konsultacja telefoniczna z
narzeczonym i kubeł zimnej wody na głowę: Nie, nie możemy mieć kolejnego kota.

Odjeżdżałam wyjąc, że muszę go tam zostawić. Ratunkiem okazała się moja siostra. Po małych oporach zgodziła się choć czasowo wziąść kota do siebie. Jeszcze tego samego dnia kocurek już był w domu rodziców. Okazał się być najcudowniejszym maluchem na świecie. Jego ganianki, zabawy, pozy i minki
zjednały mu natychmiast bezwarunkową miłość całej rodziny. Nawet Tatę, wcale nie przepadającego za kotami, mały zawojował całkowicie. Ze względu na czarniutkie futerko i zbójnicki nieco charakterek, otrzymał imię Lucyfer, w zdrobnieniu Lucek. Ale o ile pól duszy naszego pieszczoszka było diablęciem, to drugie pół- anielskie. Tak uroczo prosił o pieszczoty i głaskanie, że nie można było mu ich odmówić! Tak ufnie wtulał się w kolana zasypiając na nich…

Jak to bywa u schroniskowych kotków, Lucek był troszkę chory. Kiedy go zabieraliśmy był akurat leczony na koci katar. Lekarz uspokajał, że po serii antybiotyku z pewnością wyzdrowieje i wszystko będzie dobrze. Niestety nie było. Wesoły i żywiołowy kocurek po kilku dniach nagle poczuł się źle. Wymiotował, miał biegunkę. Natychmiast popędziliśmy z nim do naszego weterynarza, który kiedyś wyrwał z objęć śmierci starszego kota. Z początku nie obawialiśmy się najgorszego: dopiero zmienił otoczenie, w schronisku był krótko i bez kontaktu z innymi kotami, więc może to zwykły nieżyt żołądka? Ale z dnia na dzień było gorzej. Lucuś niknął w oczach, zaczęła się gehenna kroplówek, leków, nocnych wizyt lekarza. Przeprowadzone testy krwi dały nam iskierkę nadziei – wynik był negatywny, a i stan maluszka nieco się poprawił. I wtedy przyszła diagnoza: choroba Lucusia jest prawie zawsze śmiertelna. Stanęliśmy przed straszliwym dylematem: liczyć na cud i ratować go dalej, skazując na ogromne cierpienie z tym związane, czy poddać się i skrócić męki? Bo przecież on nie rozumiał, że te wszystkie zastrzyki, kroplówki, to dla jego dobra i cierpiał bardzo… I my cierpieliśmy. Ale zadecydowaliśmy: póki jest szansa ratunku, będziemy walczyć bez względu na wszystko. Póki żyje jest nadzieja. I tak było do końca, który przyszedł szybciej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Jeszcze tej samej nocy oddech stał się przeraźliwie powolny, kot leciał przez ręce. Jak opętani pędziliśmy przez puste miasto do kliniki mając 140 km/h na liczniku samochodu. Zdążyliśmy
dowieźć go żywego, ale już nic nie dało się zrobić. Umarł cichutko na moich rękach. Był u nas tak krótko, że nawet nie zdążyliśmy zrobić mu żadnego zdjęcia. Mamy tylko wspomnienia, wspomnienia żywiołowej, uroczej iskierki, która wypełniała swoją radością cały dom. I choć był z nami tak krótko, pokochałam go równie mocno jak pozostałą dwójkę moich kotów. Gdybyśmy przeżyli całe lata, nie tęskniłabym teraz bardziej… Za pytająco patrzącymi, mądrymi ślepkami, za plątaniem się pod nogami, za cichutkim mruczeniem do ucha, za zabawnie nastroszonym ogonkiem, kiedy ruszał do ataku na myszkę-zabawkę… Za Luckiem.

Jeszcze tej samej nocy pochowaliśmy go na skwerze pod naszymi oknami. A jego maleńka duszyczka czeka na Tęczowym Moście, wiem to na pewno…

Ola

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.