NASZA PRZYJACIÓŁKA
[DWANAŚCIE LAT…]
wtorek, 21 grudnia 2010
Lśniące czarne gładkie futerko. Sympatyczna, zgrabna mordka, rozumne spojrzenie, ruchliwy czuły nosek, uszy stroszone
najlżejszym szelestem. Długi, zwinny ogonek, jak kamerton opukujący miarowo meble poranną pobudką, wahadełko zadowolenia,
szczęścia, zachęty do zabawy. 30 kilogramów sprężystych mięśni. Ruchliwa jak żywe srebro, sprawna, skoczna, zwinna, gibka,
skora do zabawy i popisów, niemal niezmordowana.
Zawsze serdecznie i wylewnie witała się i wdzięczyła, wciąż od nowa, wciąż chciała być blisko nas.
Nawet kiedy odbiegła, to tylko na chwilę, zaraz wracała z powrotem, by się dać przytulić (czasem to raczej ona nas
przytulała). Albo wzywała do siebie, przypadając w zabawnym skłonie pół-waruj parę kroków przed, prosząc o pochwałę za
pięknie aportowaną piłkę lub patyk lub sprawdzając z wielkim zainteresowaniem i zaciekawieniem w pięknych wielkich oczach,
czy idziemy do niej, czy włączymy się do zabawy. Chyba nawet potrafiła się dyskretnie uśmiechać.
Pięknym gestem psiego ciała wspaniale wyrażała swoją dla nas przyjaźń i wszystkie swoje radości.
Smutniała trochę, gdy zbyt długo nie było okazji do wspólnego działania.
Szczęśliwa z chwytanych w locie jej ulubionych smakołyków. I na spacerach poza posesję, z utęsknieniem co wieczór
oczekiwanych.
Wpychając mordkę pod ramię albo zagarniając łapką nasze dłonie domagała się aż natrętnie pieszczoty.
Zawsze serdeczna i wesoła, nigdy nie skarżyła się, nie miała humorów ani fochów.
Mądra, rozumna, czasem wydawało się, że chwyta każde słowo, każdy gest, albo, że zaraz do nas zagada, opowie nam o swoich
przemyśleniach.
Posłuszna i grzeczna,
Jedynie trochę przekory, by wejść, skąd ją wyganiają, ale tylko wtedy, gdy nas tam znajdowała.
Zawstydzona, gdy trafił się jakiś moment krytyki.
Niesamowicie zainteresowana otoczeniem, penetrowała wszystko wokół niesłychanie intensywnie. Podglądała osoby, rzeczy,
zdarzenia, zjawiska skupionym, uważnym spojrzeniem.
Troszkę ostatnio tu i ówdzie posiwiała, troszkę straciła swej krotochwilności, spoważniała.
Parę ostatnich dni – ale jeszcze przed jakimkolwiek znacznikiem kryzysu dziwne, nigdzie już się nie oddalała, wciąż
szła tuż przy nodze, można się było potknąć, siadała tuż obok, układała się jak tylko można najbliżej.
Dwanaście lat.
Kilkanaście dni temu!
Nie wiadomo skąd pierwszy (w całym dotychczasowym życiu) kłopot ze zdrowiem: cukier.
Porady, konsultacje, diagnozy. Próby, przymiarki, ustalenia.
Będzie trudno, ale mamy szansę. My – i Ona, przecież jakoś sobie poradzimy.
Klika dni temu!
Nagle, niespodziewanie, gwałtownie. – drugi kłopot ze zdrowiem: trzustka.
Stan nieciekawy, można rzec ciężki. Intensywne próby lecznicze, antybiotyki, specyfiki i osłony, głodówka i potężne,
całodobowe dawki kroplówek.
Dzień, dwa, trzy lekkie poprawy, nadzieja…
Czwarty dzień pogorszenie. Z dnia na dzień do dna! Już nie szuka nikogo, nie poznaje, trwa w jakiejś nirwanie,
przepada świadomość, postrzeganie, kojarzenie, zamiera sprawność kończyn, potężny bezwład ciała, ledwie czasem głowa
nieco w górę.
Smutny, cichutki, delikatny, wręcz ukradkowy płacz bezradnego stworzenia, smutne, niewidzące, odchodzące piękne oczy.
Beznadzieja ale może jutro stanie się coś dobrego?
Nie stało się. Diagnoza: lepiej nie będzie, gorzej z pewnością! Decyzja?!
Dwanaście lat. Kilkanaście dni. Decyzja. W ostatniej chwili próbowała jeszcze się wyrwać, było już za późno.
Koniec.
Nie udało się dać jej jeszcze paru chwil, na które przecież całkowicie zasługiwała.
Przez tyle lat byłaś jedyną żywą istotą stale, wciąż, bez chwili przerwy, nieodłącznie obecną i uczestniczącą we
wszystkich momentach, ważnych i mniej, w całej mojej codzienności i w każdym święcie. Zawsze, gdziekolwiek się ruszyłem,
byłaś przy mnie, tuż obok, podglądając dyskretnie co robię, gdziebym nie skierował wzrok, zawsze widziałem Cię,
czuwającą , trwającą przy mnie przyjaciółkę. Aż dziwiła mnie czasem Twoja determinacja ale to było piękną wartością
mojego życia.
Teraz rozglądam się niestety już na darmo.
Żegnaj SUSHI.
|