15 sierpnia 1996- 19 sierpnia 2009
Była dla nas najlepszym psem jakiego można sobie wymarzyć, dlatego zasługuje na to żeby inni poznali jaka była. Pisząc
to łzy kapią mi na klawiaturę i w jeden dzień z całą pewnością nie napiszę o naszej Mikusi wszystkiego. Dzisiaj jest 23
sierpnia to już czwarty dzień bez naszego psiaka, a jej jest jeszcze pełno dookoła myjąc podłogę wycierałam jej czarne
kudełki, na balkonie leżą miski (które wyniósł mój mąż), pasek i smycz są na swoim miejscu, w szafce łazienkowej leży
pooperacyjny mundurek i tylko jej nie ma.
Jej historia zaczyna się banalnie jak wiele innych psich historii: była niechcianym, zapchlonym ośmiotygodniowym
szczeniakiem, którego wybrała moja siostra i mama. Kiedy już została przyniesiona do mojej mamy babcia, która również
tam mieszkała nie zgodziła się na tego psa nazajutrz miał być odniesiony do właściciela, który sprzedał go za butelkę
wódki. W zaistniałej sytuacji postanowiłyśmy (pomimo zdecydowanego protestu i obrazy mojego męża) z moją wówczas
5-letnią córką zabrać tego psiaka do swojego mieszkania, które mieliśmy od roku.
Ten szczenięcy czas jakoś bardzo szybko minął piesek rósł i rozrabiał, kiedy wracaliśmy do domu nigdy nie było wiadomo
co się tam wydarzyło. Jeśli byłyśmy w domu przed moim mężem zaraz zabierałyśmy się za naprawianie szkód (klejenie tapet,
usuwanie pogryzionych butów czy też innych rzeczy). Pracuję 5 godzin dziennie na miejscu więc pies nie bywał w domu
długo sam, ale sporo narozrabiał. Próbowaliśmy stawiania różnych barykad, przeszkód, zamykania w różnych miejscach nie
było na nią siły. Zjadła wiele par butów potargała wykładzinę w taki sposobów, że przez kilka lat mój mąż myślał, że
sama się tak rozeszła. Wyszła szczęśliwie z parwowirozy, ponieważ była twardym psiakiem. Miała zapalenia gardła,
alergię i inne choroby z których zawsze szczęśliwie wychodziła.
Z każdym dniem swojego psiego życia stawała się nam bliższa, pokochała ją cała rodzina ta bliższa i ta dalsza. Jeździła
z nami na wczasy, wycieczki, imieniny, święta rodzinne. Uwielbiała wyjazdy na grzyby i na ryby. Nie lubiła kontaktów z
innymi, obcymi psami dlatego spacer z panem z garażu to była kara, bo po drodze były wścibskie, wąchające psy. Najlepsza
była własna kanapa, a jeszcze lepsze łóżko w sypialni, ale narzutę z niego należało wykopać, żeby leżeć na poduszeczkach
te psie wykopy na łóżku nazywaliśmy „wykopaliskiem”.
Kiedy była młodsza chętnie chodziła z nami w Nowy Rok strzelać petardy. Zupełnie nie bała się huku, ale z wiekiem każdy
taki odgłos napawał ją strasznym lękiem. Letnie burze to też były straszne chwile dla naszego psa, wchodziła nam wtedy
do „kieszeni”.
6 lat temu przygarnęliśmy wyrzuconego 3-letniego kota, który zaraz się „okocił”, urodziły się 2 śliczne kotki, a nasz
pies był jego najlepszą opiekunką i kocim obrońcą. Nasza Czika żyła z kotem jak to przysłowiowy „pies z kotem”. Potrafiły
spać przytulone do siebie lub gonić się po domu warcząc lub pokazując pazury.
Około 4 lat temu zaczęły pojawiać się guzy. Weterynarz powiedział, że jeśli nie rosną, nie przeszkadzają, to lepiej je
zostawić. W tym roku w styczniu guz urósł do olbrzymich rozmiarów i zaczął się rozchodzić, zdecydowaliśmy się na
natychmiastową operację, bo tylko ona mogła uratować naszą Czikę. Operacja przebiegła bez najmniejszych problemów,
pomimo ponad 30 szwów psica szybko wracała do zdrowia. Lekarze powiedzieli, że mimo swojego wieku to twardy pies z
wielką ochotą na życie.
Myśleliśmy, że przez kilka lat jeszcze będziemy się nią cieszyć. Nadszedł lipiec, wyjechaliśmy z mężem w góry, córka
została z psem. Tuż przed wyjazdem zauważyliśmy, że zaczęła kuleć, o powrotach z garażu nie było mowy, bo przystawała i
jakoś szybko się męczyła.
Dzień przed naszym powrotem z gór (w czwartek) córka poszła z nią do weterynarza, bo prawie przestała chodzić. Lekarz
zaczął ją dokładnie badać, kiedy dotarł do przednich łapek okazało się, że to guz, ale zupełnie inny niż ten co
poprzednio, przyrośnięty do mięśnia i bardzo trudny do usunięcia, dał 5% szans. Kiedy wróciliśmy (w sobotę) znowu wizyta
u weterynarza, umówiliśmy się, że zaryzykujemy i spróbujemy poddać ją tej ryzykownej operacji. Umówiliśmy się, że
podczas zabiegu zobaczą jakie są szanse i albo pies będzie zoperowany, albo jeśli się nie da- uśpiony. Termin operacji:
wtorek 21 lipca.
Cały dzień był płacz i czekanie, operacja o 12:30. Czas mijał, wiadomości nie było- czyli dobrze. Po 18 zadzwoniliśmy:
wszystko było dobrze, guz wycięty, nie wiadomo tylko czy łapka będzie władna (ale było OK).
Trudno pisać teraz o naszej wtedy radości, nie mogę.
Pojechaliśmy na wczasy, Czika jak od kilku już lat została razem z kotem pod opieką dziadków. Dwa dni przed powrotem
powiedzieli, że znowu zaczyna kuleć. Po powrocie (środa) tylko dotknęłam ręką tam gdzie był guz i niestety znowu tam.
Natychmiastowa wizyta u naszych weterynarzy i cóż, niestety, tak się nieraz zdarza.
W poniedziałek wizyta w klinice, prześwietlenie i wyrok: przerzuty na płuca, ucisk na serce i tylko zastrzyki
uśmierzające ból na trzy tygodnie.
W środę 19 sierpnia nasza Mi przestała chodzić, trzeba było podjąć najgorszą decyzję.
Został ból i straszna pustka.
|