Placzus |
Był rok 2003. Wracaliśmy wieczorem z mężem do domu i usłyszeliśmy dziwny dźwięk…jakby płacz dziecka. Głos dochodził z rowu, który był niedaleko naszego domu. Mąż poszedł po latarkę i udaliśmy się w miejsce skąd dochodziły te niesamowite dźwięki. W rowie leżał kot. Wyjęłam go delikatnie i wzięłam na ręce. Nawet nie próbował się wyrywać. Zabraliśmy go do domu. W domu zobaczyliśmy, że ma bardzo poranione łapki, jedną przednią i jedną tylną. Szybko pojechaliśmy do weterynarza. Weterynarz obejrzał łapki i stwierdził, że są w stanie gnilnym i trzeba je amputować. Powiedział, że kotek musiał przez kilka dni leżeć w tym rowie i nastąpił proces gnilny. Ponieważ nie za bardzo wyobrażałam sobie kotka na dwóch łapkach po przekątnej powiedziałam lekarzowi żeby skrócił jego męki i uśpił go. Weterynarz powiedział, że zrobi jeszcze prześwietlenie i przyjrzy się bliżej i da znać w ciągu dwóch godzin. Czekaliśmy z niecierpliwością jak na wyrok śmierci. po dwóch godzinach pojechaliśmy do weterynarza, który powiedział, że musiał usunąć z łapek wszystkie mięśnie, ścięgna, ale łapki udało się uratować i kotek będzie tylko kulał. Zabraliśmy go do domu z pozawijanymi łapkami. Lekarz kazał codziennie zmieniać opatrunki i smarować chore łapki maścią. Kotek był bardzo cierpliwy, leżał potulnie na stole, nie ruszał się, nie drapał, nie gryzł, tylko cicho płakał…jak dziecko. Wtedy dostał na imię Płaczuś. Po dwóch miesiącach smarowania łapek Płaczuś całkowicie wyzdrowiał. Nie tylko nie kulał na łapki, ale skakał gdzie się tylko dało. Mijały lata, Płaczuś wyraźnie czuł, że istniej miedzy nami więź i mimo, że w domu zawsze były inne kotki to on zawsze był mój, jedyny i kochany. To ona witał mnie w drzwiach jak wracałam z pracy, to on przychodził tulić się do mnie gdy odpoczywałam po całym dniu, to on przychodził do mnie do łóżka gdy kładłam się spać. To on zawsze był ze mną w dobrych i złych momentach mojego życia. Jego piękne, zielone oczy wpatrywały się we mnie ze zrozumieniem. To on kładł się na walizkę, gdy musiałam wyjechać z domu i on pierwszy wchodził mi do walizki, gdy wracałam do domu z podróży. Przeżyliśmy razem 9 pięknych lat. Najpierw zachorował na astmę…budził się w nocy i dusił. Jeździliśmy do weta, dostawał zastrzyki odczulające. Potem doszły nerki. Płaczuś ginął w oczach. Nie jadł, nie pił. Karmiłam go strzykawką. Miał założony cewnik. I znów płakał jak dziecko. Kupiłam śliniaczek, kocyk. Dla mnie był moim dzieckiem. Kupowałam pampersy i miałam nadzieję…Tak bardzo mi Ciebie brakuje…Mam nadzieję, że jesteś już szczęśliwy Płaczusiu |