Sara |
Odeszła wczoraj. Samotnie. Choć tak bardzo prosiła „Ratuj!” A weterynarz nie pozwolił nawet zostać z nią do końca… Miała 15 lat. Dużo… Może i tak, dla mnie co najmniej o 15 lat za mało. Towarzyszyła mi od 14 roku życia. Choć mała, zawsze zadziorna, zawsze gotowa do ataku. Rzuciła się na dobermana, gdy ten zaatakował mnie. Broniła domu, obcy był wrogiem. Ale perfekcyjnie odróżniała przyjaciół. Nie miała ich wielu, ale ci, którzy się z nią zaprzyjaźnili (którym na to pozwoliła), mogli z nią zrobić niemal wszystko. Na wszystko pozwalała tylko mnie. To ja byłam od wychowania psa (laczkiem), to ja byłam od karcenia za przewinienia wszelakie, to ja byłam od leczenia u weterynarza, ale pomimo tego to mnie najbardziej kochała. To w moim pokoju spała. To ze mną uwielbiała chodzić na długie spacery, tylko mnie słuchała. I to ze mną urządzała najbardziej szalone zabawy. Starość przyszła powoli. Nie ten wzrok, słuch, zęby zaczęły wypadać. Zmysł równowagi też nie ten. Ale nie dopuszczała tego do siebie. Nadal urządzała sobie szalone gonitwy. Tyle, że trwały krócej i bardziej męczyły. Ale prawie do końca nie umiała sobie ich odmówić. Aż pewnego dnia spadła ze schodów. Diagnoza – złamany zrost w kręgosłupie, leczenie sterydami. Nie cierpiała ich, ale zniosła leczenie dzielnie. Wytrwała, wróciła do pełni sił i sprawności sprzed wypadku, choć żaden lekarz w to nie wierzył. Wola życia nadal była w niej bardzo silna. I organizm też był silny. Ale czas płynął nieubłaganie. Coraz więcej spała, była coraz mniej aktywna, sierść znikała z boków i ogona wręcz w oczach. Wzrok i słuch coraz bardziej słabnął. Chodzenie po schodach stało się problemem, upadki codziennością. A mimo to wola życia nadal nie słabła. Nadal broniła, nadal pilnowała, nadal w pełni uczestniczyła w naszym życiu. Cios przyszedł nagle. Choć objawy były wcześniej. Ale nie zwróciliśmy uwagi. Przewracała się – e tam, nie ważne, to ze starości, potyka się o własne nogi. Gdybyśmy tylko wiedzieli, co los nam szykuje. W piątek wszystko było normalnie, jak zawsze spała, przyszła zjeść i poszła spać dalej. Pojechałam do pracy, została sama z babcią. Mama po powrocie z pracy zastała psa w stanie tragicznym. Udar mózgu. Weterynarz przyjechała prawie natychmiast. Ale nie dała nadziei. Sterydy miały być tak silne, że pies nie dożyje rana. Dożyła. Wola walki i pragnienie życia nie osłabły. Choć chyba czuła, że to koniec. W nocy, kiedy czuwałam pilnując jej, przyszła i poprosiła o wzięcie na ręce. Choć nigdy się z nią nie cackałam i nie byłam zwolennikiem wyręczania w czymś, co była jeszcze w stanie zrobić sama, to tego nigdy jej nie odmawiałam. Usiadła mi na kolanach i bardzo długo lizała moją rękę. Prawie bez końca. Nie reagowałam, zwykle nie pozwalałam jej na tak długie pieszczoty, ale ta noc była tylko dla mnie i dla niej i nic nie mogło nam przeszkadzać. Po pewnym czasie zeszła i położyła się koło miski z wodą, żeby mieć blisko. Zasnęła spokojna, pierwszy raz od mojego powrotu z pracy. Wydawało mi się, że to znak poprawy. Niestety ranek pokazał, że sterydy nie zadziałały. Że jest gorzej. Że lepiej już nie będzie. Paraliż postępował, nie potrafiła jeść ani pić, oczopląs się nasilał. A ona nadal błagała o pomoc, przerażona tym, że nie ma nagle władzy nad własnym ciałem. Nadal chciała żyć, biegać, towarzyszyć nam. Nadal wierzyła, że możemy zrobić wszystko, że po raz kolejny sprawimy, że stanie się mały cud. A my nie mogliśmy nic zrobić. Do weterynarza zaniosłam ją na własnych rękach. Choć ważyła prawie 10 kilo, a do przejścia było prawie pól kilometra, nie oddałam jej ani na chwilę. Do samego końca trzymałam w ramionach. A potem… po raz kolejny ją zawiodłam. Nie dość, że nie byłam w stanie jej pomóc, to jeszcze zostawiłam ją tam samą. Umierała w strachu i samotności. Nie miałam wyjścia, lekarz mnie zmusił, ale i tak uważam, że ją zdradziłam. Zawiodłam to bezgraniczne zaufanie, jakim darzyła mnie przez całe życie. Od początku do końca to był mój pies. Mam nadzieję, ze tęczowy most istnieje. Bo jeśli nie, to wszystko traci sens. Po co wierzyć w niebo, w życie po życiu, jeśli dla najwierniejszych i najuczciwszych przyjaciół życie ziemskie ma być wszystkim? Czy dlatego, że pies to pies, a nie człowiek, jego miłość, przyjaźń i wierność mają pozostać nienagrodzone? Tak być nie może, nie ma zgody. Chcę i muszę wierzyć, że jest coś PO i dla nich. I że Sara tam jest. Że mi wybaczyła i czeka. Czeka razem z Czako, Dżekim, Kubą i Sabą. Pilnują ich tam mój tata i ciocia. Są szczęśliwi, nic im nie brakuje, nic ich nie boli, w pełni sił żyją tam bez trosk, a pewnego dnia… pewnego dnia oni wszyscy wyjdą mi na spotkanie. I wtedy cierpienie skończy się raz na zawsze. Wierzę. |
Magdalena Michałowska ( missia2@wp.pl ) |