OZI
Przyklejony do rąk opiekuna nie patrzył w obiektyw aparatu gdy robiono mu zdjęcie a mimo wszystko wiedziałam, że to on…
Pojechaliśmy po niego w pażdzierniku 2008 całą rodziną ale do budynku schroniska weszłam tylko ja, miałam być tą silniejszą…
Był wtedy czteromiesięcznym „starym psem” po przejściach, zgarniętym z ulicy wraz z matką i siostrami…
Wracając z nim do domu trzymałam na kolanach zwiniętą,drżącą z przerażenia czarną kulkę- byłam szczęśliwa, on wtedy jeszcze nie.
A potem przyszła choroba, która dała nam niepewność i strach, lekarze nie dawali mu szans a jednak chciał żyć, myślę, że dla nas wyzdrowiał.
Potem przez dwa lata był moim cieniem i czasem mnie to złościło, wiedziałam jednak, że daje mu poczucie bezpieczeństwa i kocha mnie miłością bezgraniczną a potem znów zachorował…
Trwało to zaledwie trzy dni, może dłużej tylko ja nie zauważyłam bo się nie skarżył, pewnie nie chciał mnie martwić – taki był…i umarł samotnie w klinice weterynaryjnej, gdzie spędził noc.
Bardzo żałuję, że zostawiłam go wtedy samego bo nie mógł poczuć ciepła moich rąk na sobie gdy odchodził ale przecież nie tak miało być! Zostawiając go w szpitalu mówiłam mu, żeby się nie bał, że wrócę po niego na pewno bo go kocham…i wróciłam…znów wiozłam to moje czarne szczęście tylko już nie do domu…
Minął już tydzień od tamtej chwili i dziś go z nami nie ma. Gdy rano wstaję z łóżka nie wita mnie ten radosny taniec i ciepły język, nikt na mnie nie czeka gdy wracam z pracy,brakuje mi naszych samotnych spacerów,w domu jest cicho i tylko czasem wydaje mi się, że go słyszę…
|