wrzesień/październik 1990 – 03.03.2007 r.
Żałuję, że jedyne zdjęcie jakie mogę przesłać zrobione zostało godzinę przed śmiercią…
Indra był psem strasznie wesołym, przede wszystkim śmiesznym, często mówiliśmy, że to z powodu jego głupoty,
potrafił jednak być strasznie cwany, wtedy zadziwiał nas wszystkich. Cały czas nie mogę uwierzyć, że go już z nami
nie ma, płaczę pisząc te słowa, co chwilę wyglądam przez okno z nadzieją, że za chwilę pod nim przejdzie.
Kiedy się urodziłem, on już czekał aż wrócę ze szpitala. Parę godzin temu, o 10.37 uśpiliśmy go.
Wszystko odbyło się tak jak chciałem. Indra umierał spokojnie, nic go nie bolało, jedynie zajęczał przy ukłuciu.
Mam świadomość, że odszedł w dobrym momencie. Spełniły się moje dwa marzenia: aby dotrwał do I klasy liceum i
aby skończył 16 lat. Udało mu się dotrwać w sumie do 16,5. Dzień był ładny, nie padało, zasnął spokojnie i odszedł.
Jednak cały czas dręczą mnie wyrzuty sumienia, czuję się źle i dziwnie. Pozbawiłem go życia, choć mógł jeszcze żyć.
Nigdy nie usłyszę jak mruczy, gdy drapię go koło ucha. Jednak zdaję sobie sprawę, że to była najlepsza rzecz,
jaką mogłem dla niego zrobić. Mam świadomość, że moje wyrzuty sumienia są niesłuszne i miną.
Od 2003 r. zacząłem zauważać, że Indra się starzeje. O ile na początku przebiegało to wolno, wydarzenia, przez które
zdecydowaliśmy o uśpieniu miały miejsce w przeciągu jednego tygodnia. Pierwszy kryzys zaczął się w grudniu 2006 r.
Wtedy to po raz pierwszy Indra nie dał rady wyjść ze swojej budy z powodu zrzeszotnienia stawów biodrowych, które
od jakiegoś czasu postępowało. To znaczy, że chodził normalnie, ale gdy usiadł albo się położył, to nie mógł wstać.
Jednak udało nam się przezwyciężyć ten krótki kryzys. Jeszcze w styczniu rzucałem mu jabłka, co prawda na odległość
5 metrów, ale był żwawy i miał chęć życia. Jednocześnie coraz częściej nie mógł wychodzić z budy.
Zaczęliśmy mu dawać mnóstwo tabletek, po których jakoś dawał sobie radę. Ale w końcu i to przestało działać.
Dodatkowo od dłuższego czasu szwankowały mu zwieracze.
W piątek 23.02 wszedł do budy, po czym przez 3 dni nie mógł z niej wyjść. Nie zrobiłby tego i tak, ponieważ w
poniedziałek wyciągnął go mój ojciec. Była to jednak straszna metoda, a piski i wycie psa niosły się po całej wsi.
Lecz była to jedyna metoda na wyjecie go z budy. Już wtedy zaczęliśmy myśleć o uśpieniu. Co prawda, mógłby żyć
jeszcze długo, ale nie robiłby nic prócz leżenia w budzie, a od tego czasu każdy ruch ciała stał się dla niego
strasznym bólem.
W tym samym czasie zauwazyliśmy ogromne wybrzuszenie w jego pysku. Od razu wiedzieliśmy, że to nowotwór.
Nie miało większego znaczenia jaki, powoli przygotowywaliśmy się na najgorsze. Umieściliśmy go w schowku, którego
wnętrze widać na zdjęciu. Między poniedziałkiem a sobotą, czyli dniem jego śmierci, jeszcze jeden ostatni raz wszedł
do budy i znów ojciec musiał go wyciągać. Był czwartek, mój ojciec zamówił weterynarza na sobotę rano.
Indra próbował wejść jeszcze raz do budy, ponieważ to był jego dom i to do niego chciał wejść, jednak nie był
w stanie już tego zrobić. Tylnie nogi uginały się pod nim przy każdej zmianie kierunku. Wtedy to znów umieściliśmy
go w schowku. W piątek wyszedł po raz ostatni na zewnątrz. Po południu wrócił ponownie do schowka, nie było sensu
go męczyć. Tego wieczoru przez paręnaście minut płakałem nad nim i próbowałem się z nim pożegnać.
Następnego dnia odwiedziłem go jeszcze raz, na godzinę przed „egzekucją”. Próbowaliśmy go podnieść, żeby jeszcze
trochę sobie pochodził, lecz chyba wiedział o co chodzi i nawet nie próbował wstawać. O 10.15 przyjechał weterynarz.
Najpierw zaaplikował mu narkozę. Indra po raz ostatni popatrzył się na mnie i zaczął usypiać, zamknęliśmy drzwi.
Po chwili otworzyliśmy je, pies już spał. Wtedy to wterynarz zaaplikował mu lek na przerwanie akcji serca.
Po raz ostatni popatrzyłem na żyjącego Indrę z oczami pełnymi łez. Zamknęliśmy drzwi. Kiedy chwilę później je
otworzyliśmy, zobaczyliśmy jedynie nieżyjącego psa strugę moczu, która wylała się z niego po puszczeniu zwieraczy.
Wywlekliśmy go na ziemię. Nie chciałem uczestniczyć w pogrzebie, to już było dla mnie za dużo. Po raz ostatni
spojrzałem na mojego przyjaciela leżącego już spokojnie na boku i poszedłem do domu.
Cieszę się, że potrafiłem zapamiętać wszystkie ostatnie czynności które robił – ostatnie jedzenie, ostatnie
przejście pod moim oknem itd. Mimo licznych przygotowań nie dałem rady przejść przez jego śmierć spokojnie
i jeszcze długo nie pogodzę się z tym co się stało. Nigdy nie zapomnę jak po raz ostatni wpatrywał się we mnie
swoimi smutnymi oczami bez cienia nadziei…
|