Mijają już 4 miesiące od odejścia mojego cudownego, najukochańszego psa, a ja wciąż nie mogę przestać płakać po jego
stracie…
EFENDI/MISIEK był wielkim czarnym terierem rosyjskim. Uosabiał sobą wszystkie najpiękniejsze psie cechy- te fizyczne i
psychiczne. Miał najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam u psa. Był kwintesencją radości życia, energii-
jednym, nieokiełznanym żywiołem. Dla wielu groźny z wyglądu, był dla nas wielką, kochaną przytulanką i pieszczochem.
Troszczył się o nas i gdy uznał, że może nam grozić niebezpieczeństwo, momentalnie mobilizował się do obrony. Nigdy nie
zapomnę, jak nie chciał mnie zostawić w domu z „fachowcami” – ci stali na schodach i prosili, żebym zabrała psa, a Misiek
siedział niewzruszony i tylko patrzył, ale to wystarczyło, żeby przekazać obcym, kto tu czuwa nad domem i panią.
Walczyliśmy o jego życie i zdrowie 3 miesiące. Pogoda ducha, cierpliwość i wytrzymałość jaką wykazał w chorobie,
przebywszy kilka zabiegów i często bolesne opatrunki, cewnikowania, zastrzyki, wprawiała nas w zdumienie. Nigdy nie
zapomnę jego godnosci i pogody w cierpieniu i chorobie- ja, człowiek i lekarz, wciąż jestem porażona jego wytrzymałościa,
cierpliwością, zrozumieniem, że pewne rzeczy trzeba zrobić, chociaż są bolesne i nieprzyjemne.
Po wielu komplikacjach w leczeniu przyszło zupełnie nieoczekiwane powikłanie- gdy zdawało się, że wszystko będzie już
dobrze nastąpiło najgorsze: wiadomość o nieodwracalnym kalectwie, skazującym tego dumnego, silnego, energicznego psa na
kilka bolesnych zabiegów w ciągu dnia, aby w ogóle mógł żyć. I tak dzień w dzień, bez jakiejkolwiek nadziei na
wyzdrowienie. Każde z nas osobno podejmowało decyzję. I to było to najgorsze – musieliśmy popatrzeć mu w oczy
i powiedzieć mu, że nie chcemy, żeby był strzępem błagającym o zastrzyk, o cewnik, o lek przeciwbólowy. Że chcemy, żeby
nie cierpiał więcej.
Nakarmiłam go najlepszymi smakołykami jakie były w domu. Przytulałam go i mówiłam jak bardzo go
kocham i jak cieszę się, że był z nami- choć te 4 lata. Mam cały czas w oczach Miśka, jak z radością wsiada do samochodu,
merdając tym swoim wielkim, silnym ogonem, bo przecież jedzie gdzieś z panem, a to była jego największa przyjemność. Mąż
był przy nim do końca, głaskał go i przytulał. Nasi wspaniali lekarze weterynarii byli delikatni, profesjonalni. Zasnął,
tak jak zasypiał wiele razy i nie czuł już żadnego bólu. Ból pozostał w nas; pierwszej nocy po odejściu śnił mi się-
biegał radosny, szczęśliwy, zdrowy. Chciałam go zawołać, ale jednocześnie wiedziałam, że nie przyjdzie. Tylko ten jeden
raz mi się śnił, a przecież myślę o nim ciągle.
Piesku kocham Cię bardzo, brakuje mi Ciebie. Czekam na spotkanie na
Tęczowym Moście- wypatruj mnie.
|