Nasz kochany „kitek”
* 2010(?)
† 29 marca 2013 roku
Przeszedł Kot po Tęczowym Moście
poniósł z sobą okruchy miłości
zostawił lęk i zmęczenie
zabrał zaś Domu wspomnienie
ciepłych rąk dotyk
pieszczot głaskanie
zapach posłanka
i ludzkie kochanie.
Przeszedł Kot po Moście Tęczowym
zostawił nas nie gotowych
na pożegnanie
porzucił ból i choroby
porzucił smutne istnienie
zabrał ze sobą
mego żalu
wspomnienie
…nie wiem, kiedy naprawdę się urodziłeś – podobno miałeś ok. 3 lat, ale dla nas było to 5 stycznia 2013 roku, kiedy wzięliśmy Cię ze schroniska.
Tak właściwie to Ty nas wybrałeś, nie my Ciebie. Kiedy staliśmy w schroniskowej kociarni, nieco przytłoczeni koniecznością wyboru jednego z wielu kotków – pojawiłeś się Ty. Początkowo tylko się nam przyglądałeś. Potem podszedłeś do Michała, otarłeś się o nogi i wysunąłeś łepek do głaskania. Zupełnie jakbyś wiedział, że to on jest tym, którego trzeba przekonać. Przekonałeś. Stałeś się nasz. Jeszcze w schronisku łasiłeś się i opierałeś o kolana prosząc o głaskanie… Byłeś taki kochany…
Na stronie schroniska promowano Cię jako koci ideał – „kotka uszytego na miarę.” I taki byłeś, niezwykły, słodki… wszyscy „przeciwnicy” kotów miękli pod Twoim wpływem – bo jak tu nie ulec, kiedy kładłeś się obok i opierałeś łepek o kolana patrząc z lekkim zdziwieniem, dlaczego Cię nie głaszcze. Głaskał więc każdy. Nie sposób było nie pokochać Cię od razu. Nawet pierwszego dnia po przyjeździe do nas najpierw zwiedziłeś większość zakamarków domu a potem – choć przyszli do nas znajomi i byłeś wśród obcych sobie ludzi – rozwinąłeś się błogo na kanapie, z nami. Jakbyś wreszcie, po długiej nieobecności trafił tam, gdzie Twoje miejsce, do domu.
Wyleczyliśmy Cię z kociego kataru, który przyniosłeś ze schroniska, a potem – potem miałeś być zdrowy i szczęśliwy. Miałeś żyć. Z nami. Długo…
Choroba przyszła właściwie niepostrzeżenie. Trwała już kilka dni, kiedy zabrałam Cię do weterynarza na rutynowe badania. Wyrok spadł na nas jak grom z nieba. Jak to… chory? …nieuleczalnie? To nie mogło tak być. Tym bardziej, że, poza zaokrąglonym brzuszkiem, nic nie wskazywało na jakąkolwiek chorobę. Ale byłeś chory. Bardzo. Na początku nie chcieliśmy wierzyć, robiliśmy mnóstwo badań, szukaliśmy innej diagnozy. Robiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy… tylko w obliczu tego choróbska, o niepoważnej nazwie FIP byliśmy bezsilni…
Początkowe 2 tygodnie były nawet znośne. Jadłeś wprawdzie coraz mniej, ale chciałeś być z nami, szukałeś kontaktu, mruczałeś. Nawet na drapak zaglądałeś. Przez ostatnie dni było coraz gorzej. Zrobiłeś się cieniem tego radosnego stworzonka, które przyjechało z nami do domu. Praktycznie tylko leżałeś i wodziłeś za nami oczkami. Brany na ręce płakałeś cichutko… bolało… Kroiło nam się serce, ale podjęliśmy tą najtrudniejszą w życiu decyzję. Pozwoliliśmy Ci odejść. Do tej pory mam wrażenie, że czas się zatrzymał… do ostatniej świadomej chwili byliśmy z Tobą, gładząc futerko, patrząc w ufne zielone oczka… Potem weterynarz zabrał Cię na ostatni zastrzyk, a my zostaliśmy… z Twoim ulubionym kocykiem i pękniętymi sercami.
Romeo, mój kochany mały kiteczku, moje kociątko… wierzę, chcę wierzyć, że jesteś w miejscu, gdzie jesteś szczęśliwy, gdzie nic Cię nie boli ani nie dokucza. Tylko tak straszliwie pusto bez Ciebie…
Czekaj na nas kiteczku. Czekaj na Tęczowym Mostku.
I pamiętaj o nas, tak jak my nigdy nie zapomnimy Ciebie.
Marzena i Michał