Hubcia

Hubba-Bubba

29.05.1999-8/9.07.2001

Hubcia sama sobie mnie wybrała. Nie należałam nigdy do osób lubiących koty, ponieważ nie rozumiejąc ich charakteru i zwyczajów, trochę się ich bałam. Wychowywałam się z psem, moją ukochaną Dianą, a
koty pozostawały poza moim kręgiem zainteresowań. Pierwszego dnia sierpnia 1999 pojechaliśmy w odwiedziny do dziadków mojego przyszłego męża. Siedziałam na ławce w ogrodzie, kiedy na moje kolana wdrapała się mała kruszynka i zasnęła, bawiąc się moimi włosami. Ktoś zaproponował, żebym ją wzięła, ale ja przecież od zawsze wiedziałam, że rodzice nigdy nie zaakceptują kota w domu. Mimo to po godzinie
wracałam z kartonikiem na kolanach. W kartoniku siedział mały, chudy kotek. Miałam trochę czasu, żeby przygotować rodziców na nowego domownika, ponieważ właśnie mieli urlop i nie było ich w domu. Kiedy powiadomiłam ich przez telefon o Hubci (kotka po przyjeździe do domu bawiła się gumą do żucia o nazwie Hubba-Bubba), usłyszałam tylko, że do ich powrotu kotki ma u nas nie być. Długo by opowiadać o moich próbach przekonania ich. Okazało się, że najlepiej poradzi sobie z tym główna zainteresowana. Wystarczył dzień, żeby zawojowała mojego tatę, zasypiając na nim podczas jego drzemki. Trochę dłużej podbijała
serce mojej mamy, ale ostatecznie pokochaliśmy ją wszyscy. Mimo że straszny z niej był rozrabiaka i niszczyciel, byliśmy gotowi wybaczyć jej wszystko. I tak Hubcia rosła zdrowo, nie przysparzając nam żadnych trosk.

Kiedy po ślubie wyprowadziłam się z domu, zabraliśmy ją oczywiście ze sobą. Przez kilka dni przyzwyczajała się do nowego mieszkania. Na szczęście okazało się wystarczająco atrakcyjne: miało szafę z metalowych koszyków, po których mogła się wspinać do woli i w których mogła zasypiać, wtulając się w wyprane i wyprasowane ubrania. Pełno w nim było kartonów, które kotka zaciekle obgryzała z każdej
strony. Miała panele, po których mogła się ślizgać, a także dywan, który można było drapać. Miała pralkę, w której można było się chować; szafki kuchenne, po których można było wskoczyć pod sam sufit, podgrzewaną podłogę w łazience, na której można się było godzinami wylegiwać, półeczki, z których wszystko można było zrzucić, sofę do spania. Ciągle przychodzili jacyś robotnicy z narzędziami, śrubkami, gwoźdźmi, można było się im przyglądać i bawić tym, co się akurat znalazło w ich torbie. Do ulubionych rozrywek Hubci należało polowanie na muchy i inne owady, które najpierw obijała łapką, a potem konsumowała. Uwielbiała również zrzucanie długopisów z biurka, cyckanie się przed zaśnięciem,
wbieganie z rozpędu do toreb foliowych i przesiadywanie w nich, kładzenie się na właśnie czytanej przeze mnie książce, obgryzanie roślinek, jedzenie melona i ugotowanego bobu, skubanie parasola, zabawy z kawałkiem taśmy klejącej, oglądanie bajek animowanych w telewizji z żwawo ruszającymi się po ekranie bohaterami, polowanie na wystające spod kołdry nogi i drapanie ramy łóżka.

Niestety z powodu naszych późnych powrotów z pracy do domu, Hubcia zaczęła się nudzić. Wyglądała tęsknie przez okno (pierwsze miesiące życia spędziła przecież na podwórku, nie w mieszkaniu) i biła łapką w żaluzje, chcąc wyjść na dwór. Ponieważ mieszkaliśmy na parterze doszliśmy do wniosku, że nic nie stoi na przeszkodzie temu, by zacząć ją wypuszczać. Nauczyła się zeskakiwać z balkonu. Wracając wbiegała, najpierw pionowo, po ścianie bloku, odbijała się od niej i chwytała przednimi łapkami za dolną barierkę balkonu, podciągała się i już była w domu. Te skoki to był prawdziwy majstersztyk. Bałam się o nią na okrągło. Nieraz wróciła z podrapanym uchem czy nadwerężoną łapką, ale była taka szczęśliwa, spędzając noce na dworze, a dni w domu, że nie mieliśmy serca trzymać ją przy nas na siłę, kiedy chciała wyjść. W ten właśnie weekend musieliśmy wyjechać i Hubcią opiekowała się moja przyjaciółka. Powiedzieliśmy, aby nie wypuszczała kotki na dwór, dlatego po naszym powrocie do domu kicia ledwo się z nami przywitała, a już była na parapecie, prosząc o otworzenie jej drzwi balkonowych. Zazwyczaj rano, kiedy się budziliśmy, Hubcia piszczała już na balkonie chcąc wejść do mieszkania lub czekała w pobliskich krzakach, abyśmy ją zawołali. Ponieważ w weekend spędziliśmy z nią mało czasu, chciałam w poniedziałek zostać z nią w domu, dlatego spałam podczas gdy Tomek, mój mąż, przygotowywał się do wyjścia do pracy. Po ósmej zaniepokoiłam się jednak, że Hubci nadal nie ma. Wstałam i wołałam ją przez okno balkonowe i z sypialni. Niczego nie przeczuwałam nawet wówczas, gdy w chwilę po wyjściu Tomka z domu zadzwonił domofon.

Hubcia leżała kilka metrów od naszego balkonu. Zginęła najprawdopodobniej pod kołami samochodu i ktoś przyniósł ją w miejsce, w którym łatwo mogliśmy ją znaleźć. Myślę, że widocznie nie można jej już było
pomóc, bo w przeciwnym wypadku ten ktoś chyba by się z nami skontaktował, widząc na szyi kotki obróżkę z naszym adresem i numerem telefonu. Męczyła mnie strasznie myśl czy żyła jeszcze, gdy ktoś położył ją przy naszym balkonie, czy cierpiała nie mogąc wrócić do nas, tak jak zwykle, czy ją bolało, czy nie popełniliśmy błędu wypuszczając ją na dwór, czy można było inaczej.

Pochowaliśmy ją w ogródku u dziadków. Kochałam ją tak bardzo, że wielu popukałoby się w głowę słysząc, że tak można kochać zwierzę. Okropnie przeżyłam jej odejście. Uświadomiło mi ono z całą wyrazistością jak nietrwałe jest życie, spokój, szczęście. Zaangażowałam się w pomoc zwierzętom w schronisku. Trochę się zmieniłam. Cały czas strasznie za Hubcią tęsknię i mam nadzieję, że wie o tym, iż była moim ukochanym przyjacielem.

Magdalena

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.