Benio


na zdjęciu Benedykt na dzień przed śmiercią.

Przyjaciel Benedykt

(* 2008 – 28.02.2011)

Tak w ogóle nie chciałem mieć kota. Nigdy przedtem nie miałem. Przyznam, że był to kaprys, przypadek – akurat kolega
powiedział mi, że na jednym z łódzkich podwórek, nieopodal Teatru Wielkiego znaleziono kocią rodzinę i jeden kotek szuka
domu. Wystawiony był nawet na aukcję na allegro. Cena wywoławcza: złotówka! Chętnych: zero. Przyjechałem do Łodzi. Nie
było zachwytu od pierwszego wejrzenia. Ot, chuderlawy kotek, o którym znajomi mówili, że jest zbyt mizerny, aby przeżyć.
Miał dwa może trzy miesiące. Otrzymał czcigodne imię: Benedykt. Zabrałem go do Warszawy. Nie było żadnych problemów z
aklimatyzacją. Był jeszcze za mały, aby wchodzić na antresolę, gdzie spałem. Zamykałem go w pokoju i bardzo miauczał.
Rósł jak na drożdżach, jadł chętnie, bawił się, rozrabiał – w ciągu kilku dni mnie kupił, rozbroił i nieodwołalnie do
siebie przywiązał. Zrozumiałem, co mówili „kociarze” starsi stażem – to kot rządzi, a my z uśmiechem, choć nie bezwolnie
spełniamy ich zachcianki, gdyż podświadomie wiemy, że to i nam służy. Wkrótce po tym pojawiła się Frania – szybko ją
zaakceptował, w sumie tego samego dnia. Wychowywali się razem.

Pewnego wieczoru po prawie trzech latach przygarnąłem „tymczasowo” trzeciego kota – Efema. Benio i Frania solidarnie
knuli, ale po jakimś czasie w domu się uspokoiło. Minęły prawie dwa miesiące i nagle mój Benio zaczął być agresywny.
Przestał jeść. Tracił na wadze. Lekarz zdiagnozował stres. Inny lekarz po badaniach krwi zdiagnozował zapalenie trzustki–
„niech pan nie uprawia czarnowidztwa, dostanie zastrzyki i za 2-3 dni zacznie się znów interesować miską.” Nie zaczął.
Po kilku konsultacjach poszedłem do innego lekarza i wyartykułował podejrzenia innego medyka – szczegółowe badania
wskazywały na FIP, suchą odmianę. Wkrótce jednak w brzuszku pojawił się płyn. Mój Beniu zaczął coraz trudniej oddychać.
W ciągu dwóch tygodni mój Kot się posypał. Wykonano badania, chciałem mieć stuprocentową pewność, łudziłem się, liczyłem
na cud, żeby nie był to FIP. A FIP = wyrok śmierci i to w dodatku bolesny. Lekarka pokazała mi gęstą maź wyjętą z mojego
Benia. Postanowiłem zabrać go ze szpitala – jeśli ma umrzeć to w domu, tam dokąd przyjechał. Rozpoczęła się opieka
paliatywna. Kroplówki, nieprzespane noce. Wciąż tliła się gdzieś nadzieja. Jednak z dnia na dzień umierała wraz z moim
Beniem. Oddychanie sprawiało mu coraz większe problemy. Wyrwał sobie sondę dożołądkową. Pojechałem do lekarza, który
prosił, aby się zastanowił nad eutanazją. Płakałem. Wróciliśmy do domu, leżałem z nim, patrzyłem w oczy, które nie
chciały umierać albo chciały, a ja tego nie widziałem.

Po kilku rozmowach padła decyzją, – nie była wymuszona, ani też do końca autonomiczna. Miałem dziwne wrażenie, że ktoś
inny ją podejmuje. „Jeśli go naprawdę kochasz, pomóż mu. Nie pozwól, aby się jutro czy pojutrze udusił.” To uporczywa
terapia – mówili inni. A ja widziałem tylko i aż mojego kochanego Benia, który zmienił się nie do poznania. Decyzja
podjęta. Taksówka zamówiona. Zawinąłem go w moją bluzę, w której często się wylegiwał. Patrzył się na mnie, piszczał,
położył łapkę na nosie. I to okrutne czekanie aż lekarz nas przyjmie – pół godziny. A on patrzył, na mnie. Na inne koty.
Interesował się innymi, nie wyglądał na kota, który miał umrzeć i to zaraz. Kim ja jestem, żeby o tym decydować? Kim ja
jestem? Lekarz mnie wezwał. Położyłem Benia na stole. Leżał, nie wyrywał się. Lekarz spojrzał w historię choroby i
powiedział: „rozumiem, że decyzja została podjęta.” Opisał jak to będzie wyglądać. Wpadłem w histerię i szloch. Na
kolanach prosiłem mojego Benia, aby mi wybaczył. Chciałem zniknąć razem z nim. Wypełniła mnie ogromna pustka i
przerażenie, ból, cierpienie i paraliżująca niemoc. Płacz i reakcja, której bym się po sobie nigdy wcześniej nie
spodziewał, była trudna również dla lekarza. Eutanazja miała pewne komplikacje.

Po pierwszym zastrzyku Beniu zaczął się dusić, otworzył oczy szeroko, a ja przepraszałem i nadal to czynię. Lekarz kazał
mi wyjść. Ucałowałem mojego Benia, położyłem mu rękę na główce i powiedziałem to, co i kiedyś ja usłyszę: Pan Bóg, który
Cię stworzył niech Ci błogosławi i doprowadzi do swojej światłości. Dotknąłem go, utuliłem i wyszedłem. Ryczałem. W tym
czasie mój kochany Benedykt dokonał żywota, mając zaledwie trzy latka. Zajęli się mną przyjaciele. Po dwóch dniach Benio
został pochowany na cmentarzu dla zwierząt. Składając go do grobu płakałem, wrzuciłem mu jego ulubioną piłeczkę i
pocieszyłem siebie i zebranych słowami apostoła Pawła: „Wiemy bowiem, że całe stworzenie wespół wzdycha i wespół boleje
aż dotąd. A nie tylko ono, lecz i my sami, którzy posiadamy zaczątek Ducha, wzdychamy w sobie, oczekując synostwa,
odkupienia ciała naszego. W tej bowiem nadziei zbawieni jesteśmy.” (Rz 8,22-24a)

Benedykt, mój ukochany Beniu odszedł. Został złożony do zimnej ziemi, zwinięty w kłębek, w mojej bluzie, w pudełku.
Zakopałem go sam – tak chciałem to zrobić. Załamał mi się świat, przestałem odczuwać radość jak niegdyś. Odszedł mój
Beniu, którego nigdy nie zapomnę. Nie tylko dlatego, że był pierwszym kotem, ale że był szczególny – był moim
Przyjacielem. Nie wiem który z nas którego bardziej potrzebował.

Mój kochany Benedykt, Benio, leży w ziemi, ale mam nadzieję, że kiedy i ja zamknę oczy, kiedy na mnie przyjdzie czas to
znów się spotkamy. Wyjdzie mi naprzeciw z podniesionym ogonem, przewróci się, jak to miał w zwyczaju, pokazując swój
zdrowy brzuszek, wskoczy mi na ręce i znów się zobaczymy.

Beniu, tak mi Ciebie brak, tak mi źle. Dziękuję Ci jednak za wszystko. I przepraszam. Do zobaczenia…

Darek

+

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.